W marcu, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, ukazał się polski przekład książki, która narobiła sporego zamieszania w USA i krajach zachodniej Europy – to „Bojowa Pieśń Tygrysicy“. Jej autorką jest Amy Chua, urodziwa pani profesor prawa na Uniwersytecie w Yale, która postanowiła podzielić się z czytelnikami refleksjami dotyczącymi wychowania dwóch córek – Sophii i Louisy. Zadając w podtytule pytanie Dlaczego chińskie matki są lepsze? pani profesor Chua wsadziła przysłowiowy kij w mrowisko matek zachodnich, wywołując lawinę komentarzy i głosów świętego oburzenia.
Amy, córka chińskich emigrantów, urodziła się ( chiński znak Zodiaku – Tygrys) i została wychowana w Stanach Zjednoczonych. Od wczesnych lat dziecięcych, zarówno ona jak i jej młodsze siostry, zdawały sobie sprawę ze swojej odmienności. Począwszy od noszonej do szkoły „chińszczyzny“ w termosie, przez zakaz mówienia w domu po angielsku i oglądania telewizji, po wielogodzinne ćwiczenia i rozwiązywanie zadań matematycznych, Amy odstawała od większości amerykańskiej młodzieży. Świadectwa musiały być bez skazy (szóstka z minusem była niedopuszczalna), w konkursach mogła zajmować jedynie pierwsze miejsce (zajęcie drugiego przynosiło wstyd rodzinie), nie mogła nocować u koleżanek ani bawić się tam, grać w szkolnym przedstawieniu i narzekać, że nie może grać w szkolnym przedstawieniu. Natomiast mogła uczyć się grać na fortepianie lub skrzypcach, godzinami ćwicząc, ćwicząc, ćwicząc…
Dla jej amerykańskich koleżanek i kolegów, spędzających czas przed telewizorem i komputerem, zaliczającym szkolne testy na „aby aby“ i urządzającym party przy każdej sposobności, taki reżim był nie do pomyślenia.
Jednak, wbrew pozorom, Amy Chua nie uważa, że jej dzieciństwo było rodem z koszmarnego snu. Chińskie wychowanie dało jej siłę, niezachwianą pewność siebie, wiarę we własne możliwości i przekonanie, że ciężką pracą można osiągnąć sukces. Ma prawo tak sądzić – ona ukończyła Harvard, jedna z jej sióstr jest lekarzem i profesorem na Uniwersytecie Stanford, a druga, z zespołem Downa, złotą medalistką dwóch paraolimpiad. Mimo „twardej ręki“ chińskiej matki, wszystkie trzy czuły się kochane i wiedziały, że rodzice chcą dla nich jak najlepiej.
Dlatego nie ma się co dziwić, że Amy zastosowała w stosunku do obu swoich córek chińską metodę wychowania, uważając ją za jedynie słuszną. Jednak zderzenie kultur – chińskiej i amerykańskiej, dało nieprzewidziane skutki. O ile starsza Sophia dała się „poprowadzić“ tym torem i podporządkowała się matce (przynajmniej w kwestii gry na fortepianie), o tyle młodsza Lulu, już taka potulna nie była. Potrafiła nie zrobić na teście zadań dodatkowych (o zgrozo!), odmawiała wielogodzinnych ćwiczeń na skrzypcach, buntowała się na każdym kroku.
Chińscy rodzice wychodzą z założenia, że doskonale wiedzą, co jest najlepsze dla ich dzieci, a jego wola i zachcianki nie mają nic do rzeczy. Chińskie dziewczynki nie mają w szkole chłopaków, chińscy chłopcy nie jeżdżą z kumplami na biwaki, a chińskie matki nie odwożą młodocianych „aktorów“ na próby w weekendy (bo ci nie mogą grać w szkolnych przedstawieniach). Przeciwnie w rodzinach zachodnich – dzieci zdecydowanie wyrażają swoją wolę, dokonują świadomych wyborów kółek zainteresowań, szkół i uniwersytetów, w dalszej kolejności mężów i drogi życiowej.
Chińska matka powie do córki: Hej, grubasie – musisz schudnąć! Natomiast zachodnia matka będzie krążyć wokół tematu, w żadnym wypadku nie wymawiając słowa na g., żeby córka nie nabawiła się kompleksów, będzie jej podsuwać dietetyczne przepisy i umówi wizytę u psychoanalityka.
Kiedy zachodnie dziecko wróci ze szkoły z czwórką, rodzice pochwalą je. Chińska matka złapie się za głowę, zapyta co się stało, wydrukuje 100 testów i tak długo będzie je z dzieckiem przerabiać, aż dojdzie ono do perfekcji i otrzyma najwyższą notę na teście. Bo chińscy rodzice przykładają wagę do siły, a nie słabości, nie martwiąc się o psychikę potomka tak, jak rodzice zachodni.
„Bojowa Pieśń Tygrysicy“ miała być historią o wyższości metody chińskiej nad zachodnią, w efekcie opowiada o zderzeniu kultur i porażce wychowawczej autorki. Uczy, że nie jest ważna metoda wychowania, istotne są kompromisy i zdrowy rozsądek, wsparcie i miłość rodzicielska. Gorąco polecam tę mądrą, odważną, chwilami zabawną książkę. Czyta się!
Świetnie opisana ksiązka, myśle że dla współczesnych rodziców przyda się trochę konserwatyzmu chińskiego.
Z audycji w TokFM wiem, że sympatyczna pani profesor w końcu jednak zaakceptowała „bunt” młodszej córki i po jakimś czasie sama ją zachęcała do trenowania tenisa…a mała osiągnęła w tej dyscyplinie niezłe rezultaty…prawda li to ?
Pisząc recenzję z tej książki, nie chciałam zdradzać zbyt wielu szczegółów ani jej zakończenia, ale kiedy ktoś grzecznie pyta, należy grzecznie odpowiedzieć 🙂 Pani profesor to nie tylko sympatyczna, ale również mądra osoba, dlatego szybko dostrzegła, że zmuszanie Lulu do gry na skrzypcach może przynieść opłakane skutki – utratę kontaktu i porozumienia, niechęć dziewczynki do instrumentu, jej zamykanie się w sobie i inne takie „przyjemności”. Dlatego bez wahania kupiła najlepszą rakietę i zapisała córkę na lekcje tenisa, u najlepszego trenera, rzecz jasna 😉
Połknęłam artykuł, nie pytając jak bardzo oddaliła się ta „zbuntowana”, bo trzeba coś zostawić czytelnikowi, ale czułam, że nie była to tzw.zła droga. No i mam potwierdzenie, że to tylko inne poletko, ale też do zdobywania laurów.
Czyta się! SUPER także Twoje refleksje. Zaprezentowałaś zgrabnie ciekawą książkę i jeszcze mnie ochota na dysputy wzięła 😉
Wychowanie to temat rzeka i każdy będzie „naginał” albo do metod wyniesionych z domu albo skrajnie odmiennych – jeśli te domowe jakoś dokuczyły. W przypadku takiego „wykorzenienia” z ziemi ojczystej już z założenia próby dochowania wierności tradycji są raczej skazane na niepowodzenie. Bez tej „poprawki” na odmienność kulturową środowiska dzieci mogą czuć się raczej zubożone, niż wyróżnione swoją odmiennością. A co dopiero mówić o różnych osobowościach, temperamentach, upodobaniach dzieci. Nie da się jedną miarką i jednym algorytmem traktować różnych osobowości, o czym przekonała się Amy.
Z drugiej strony jeśli rodzice są ambitni i w dobrej wierze chcą, żeby dziecko czegoś się porządnie nauczyło, nie po łebkach,np. grać na instrumencie, muszą wywierać pewien nacisk. Bo ile jest dzieci, które z własnej nieprzymuszonej woli będą ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć zamiast bujać się na trzepaku?
Gosiu, Twoja „recepta” na wychowanie jest uniwersalna, gdyż daje dziecku to, co do samodzielnego życia niezbędne – poczucie własnej wartości i poczucie bezpieczeństwa. Bez tych cech najlepsze wykształcenie nie zda się na wiele.
Janeczko, bardzo się cieszę, że spodobała Ci się moja recenzja, dziękuję za ciepłe słowa 🙂
Książka skłania do refleksji i porusza bardzo wiele ważnych tematów, więc nic dziwnego, że nabrałaś ochotę na dysputy 🙂
Wychowanie dzieci to indywidualna sprawa każdego rodzica, ilu rodziców, tyle „metod”. Z reguły jest tak, że matka powiela model wyniesiony z domu, ponieważ nie zna innych wzorców. Chyba, że, jak słusznie zauważyłaś, model wyniesiony z domu jest naganny (despotyczna matka albo alkoholiczka czy maltretujący ojciec), wtedy nie ma czego powielać i rozsądna matka zastosuje własną metodę.
Amy Chua też zastosowała metodę wyniesioną z domu – dziecko ma być najlepsze w tym co robi, czy w nauce, czy w graniu na fortepianie lub skrzypcach, ćwiczeniami ma osiągnąć perfekcję. Jednak, aby tak się stało, musi lubić to co robi. Starsza córka Sophia, mimo uciążliwości wielogodzinnych ćwiczeń kochała grę na fortepianie i czerpała z gry prawdziwą satysfakcję, „przy okazji” osiągając sukces – w wieku 14 lat dała koncert w Carnegie Hall. Natomiast młodsza Lulu nie lubiła skrzypiec, grała w zasadzie dla matki, ale wbrew sobie, dlatego kiedyś musiało dojść do wybuchu 🙂