W ostatnich latach, dzięki trafionym wyborom dystrybutorów, polscy kinomani mieli okazję oglądać filmy światowego kina, zanim te zdobyły uznanie Amerykańskiej Akademii Filmowej. Dzięki temu kibicowanie etapowi nominacji i oczekiwanie na werdykt jurorów Akademii było bardziej ekscytujące.
Każdy widz miał swoje typy: filmy, aktorów, reżyserów a kiedy te znalazły się w gronie nagrodzonych pozłacaną statuetką rycerza opierającego się na dwuręcznym mieczu – radość była podwójna.
W tym roku oprócz filmów fabularnych, m.in. takich jak „Operacja Argo” – reżyser Ben Affleck (Oscary za najlepszy film, montaż, scenariusz adaptowany), „Życie Pi” – reżyser Ang Lee (Oscary za najlepszą reżyserię, zdjęcia, muzykę oryginalną, za najlepsze efekty specjalne) czy „Lincoln” – film w reżyserii Stevena Spielberga, który otrzymał Oscara za najlepszą scenografię a aktor Daniel Day-Lewis, grający tytułową postać prezydenta, za najlepszą rolę pierwszoplanową, wrocławianie mogli obejrzeć, co nie jest bynajmniej typowe w repertuarze miejskich kin, nagrodzony Oscarem pełnometrażowy film dokumentalny „Sugar Man”.
Młody szwedzki reżyser Malik Bendjelloul i brytyjski producent filmowy Simon Chinn swoim filmem udowodnili, że prawdziwa historia potrafi być ciekawsza od zmyślonej fabuły. Bohaterem filmu jest Sixto Rodriguez, młody muzyk, piszący ballady nie gorzej od Boba Dylana, dla którego początek kariery w USA – okazał się końcem.
Marzeniem Rodrigueza było wydanie płyty. I to mu się udało. W jednym z klubów nocnych usłyszał go człowiek z branży muzycznej i polecił producentowi. I tak nakładem wytwórni Sussex Records ukazały się dwa jego albumy Cold Fact w 1970 roku i Coming from Reality w roku 1971. Nikt jednak nie przewidział, że płyta nie znajdzie nabywców. Jak się wyraził jeden z producentów „nie było mody na Latynosów” a Sixto Rodriguez był Meksykaninem.
Wytwórnia zerwała kontrakt. Nomen omen, jak śpiewał w swojej balladzie, „dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem”.
Nieodkryty dla świata muzycznego Ameryki, obiecujący gitarzysta i autor tekstów zniknął, jakby się zapadł się pod ziemię.
Ale, co najciekawsze, jego nagrane piosenki, które zawędrowały w podróżnej torbie Amerykanki, jadącej do Republiki Południowej Afryki, zaczęły żyć własnym, niebanalnym życiem. Z wielu drobnych, odkrywanych faktów, jak z klocków puzzle, reżyser układa obraz niesamowitych losów barda o filozofującej naturze i jego wpadających w ucho utworów, będących często poetyckim komentarzem do amerykańskiej rzeczywistości.
Kim był muzyk, który nie zdążył zaistnieć w szerszym wymiarze? Barman z knajpy, w której grywał gitarzysta wypowiadał się o nim z szacunkiem, chociaż nie ukrywał, że uważał Rodrigueza za dziwaka, bezdomnego kloszarda, żyjącego na granicy ubóstwa, podejmującego się brudnych prac przy rozbiórkach domów, których nikt nie chciał wykonywać.
Umiejętne dawkowanie faktów czy wypowiedzi osób reprezentujących różne środowiska społeczne i zawodowe – od barmana, przez robotników budowlanych po producentów z renomowanych wytwórni płytowych – wciąga widza w akcję poszukiwania zapomnianego w Ameryce muzyka.
Śledztwo podjęte przez fanów i dziennikarzy muzycznych chwilami nabiera tempa, chwilami trop się urywa. Poszukiwacze dzielą się z widzami swoimi przemyśleniami i pomysłami, gdzie szukali śladów. „Trzeba iść tropem pieniędzy, one zawsze gdzieś zaprowadzą” – mówi dziennikarz Craig Bartholomew-Strydom. A prawdziwy fan z podzielonej apartheidem RPA, gdzie piosenki Rodrigueza urosły do rangi rewolucyjnych pieśni i żyły w nielegalnych i legalnych kopiach, analizuje teksty piosenek, szukając między wierszami odpowiedzi na pytanie, gdzie bywał Sugar Man. Bo Sixto Rodriguez pisał o miejscach, które odwiedzał, o codziennym życiu, o pustych ulicach i przepełnionych barach, o Detroit – mieście popadającym w ruinę i ludziach, którzy w tym mieście próbowali ułożyć sobie życie.
Gdyby miał szansę tworzyć w kolejnych dekadach, miasto Detroit w stanie Michigan wzbogaciłoby się o szczególny, bo poetycki zapis swojej dramatycznej historii. Miasto, potentat przemysłu motoryzacyjnego na początku XX wieku, w ciągu 50 lat, w okresie od 1960 do 2010 roku, straciło na znaczeniu i zaczęło podupadać. Liczba ludności zmalała
z 1 670 144 w roku 1960 do 717 777 w roku 2010. Biała ludność na początku tego okresu stanowiła71 % mieszkańców – na końcu 10 %.
W 28 lat po wydaniu debiutanckiego albumu, na skutek podjętej akcji poszukiwawczej, fani muzyki meksykańskiego artysty dowiedzieli się, że Sixto Rodriguez nigdy nie opuścił swojego miasta. Żył skromnie, ale z godnością. Koledzy budowlańcy opowiadali, że do swojej „brudnej” pracy przychodził w garniturze. Jego mieszkanie, ulokowane w zapadającej się ruderze, wypełnione było książkami i płytami. Zabierał córki na wystawy, darmowe odczyty i do muzeów. Pokazywał im świat poza Detroit i uczył, że warto mieć marzenia i wierzyć w ich realizację, bo wszystko w życiu jest możliwe.
Film warto obejrzeć nie tylko dla tego budującego przesłania, ale dla równie budującej determinacji fanów z RPA szukających swego idola, dla zaskakującego rozwoju wydarzeń i dla utworów śpiewanych nośnym, dźwięcznym głosem artysty, którego sam Clarence Avant zaliczył do pięciu najlepszych muzyków, z którymi pracował…
Może też trochę wykorzystał, ale wątek finansowy, na szczęście, nie zdominował ani myślenia Rodrigueza („praca fizyczna jest dobra… dostarcza dużo tlenu”), ani producentów filmu, którzy postawili na podkreślenie dobrych wartości, które drzemią w każdym człowieku, i o których zawsze warto mówić.
„Dziękuję, że utrzymaliście mnie przy życiu” – tymi słowami Rodriguez przywitał się z fanami na kontynencie afrykańskim.
Myślę, że podziękowania należą się także producentom filmu dokumentalnego „Suger Man” za odkrycie dla świata Sixto Rodrigueza i jego muzycznej twórczości.