Z oferty programowej drugiego dnia Festiwalu Filmów Świata wybrałam film Marcina Mamonia „Długi marsz 70 lat później”. Po pierwsze z uwagi na polski akcent festiwalu filmów podróżniczych, po drugie dla spojrzenia okiem obiektywu Filipa Drożdża na te rejony świata, których raczej nie dane będzie mi zobaczyć osobiście.
Uczestnicy wyprawy: Tomasz Grzywaczewski, Bartosz Malinowski i Filip Drożdż przemierzają w każdy możliwy, dostępny w drodze sposób, niebywały szlak z Jakucji w północnej Syberii przez Mongolię, pustynię Gobi, Tybet aż do Kalkuty w Indiach. Jest to odtworzenie trasy, którą pokonała w 1941 roku międzynarodowa grupa uciekinierów z sowieckiego obozu.
Z czwórki Polaków przeżył tylko jeden. Kto?
Czy Witold Gliński, dzisiaj 89-letni weteran Polskich Sił Zbrojnych, osiadły w Anglii, z którym spotkali się młodzi ludzie przed ruszeniem w długą drogę, czy Sławomir Rawicz, autor książki „The Long Walk. The true story of a treck to freedom” opublikowanej w 1955 roku.
„Autor” to może nie jest właściwe słowo, gdyż książkę napisał dziennikarz, Ronald Downing, któremu S.Rawicz opowiedział historię wielkiej ucieczki. „Wielkiej”, ale czy „swojej” ucieczki?
Próby dochodzenia prawdy historycznej nie są tematem filmu.
„Długi marsz 70 lat później” to rzetelnie zrealizowany film drogi, w którym zmieniają się krajobrazy, środki lokomocji i twarze napotkanych ludzi. Do minimum zredukowano dialogi między wędrowcami. Czy to z powodu trudności technicznych, czy świadomej decyzji efekt uważam ze wszech miar za udany. Uczestnikami wyprawy nie byli zawodowi aktorzy, z rozpisanymi w scenariuszu rolami. To młodzi ludzie, którzy, pomimo wycelowanej w nich kamery i wielu ujęć z bliska, zachowywali się, jak na te okoliczności, wyjątkowo naturalnie. Brak dialogów może pozbawia nas wiedzy o tym, jak się czuli w tych trudnych warunkach, co myśleli o wyprawie, jak znosili własne towarzystwo, nie mniej, dużo gorsze mogły okazać się dialogi „do kamery”. W takiej sytuacji łatwo zarówno o zbędny patos, jak i o śmieszność.
Nie trzeba nadzwyczajnej wyobraźni, żeby patrząc na objuczonych plecakami czy jadących rowerami po wyboistych drogach facetów – uświadomić sobie trud ich przedsięwzięcia. A do pokonania było prawie 8tys. kilometrów.
Long Walk Plus Expedition – trailer filmu.
Nie rozczarowała mnie krajoznawcza strona filmu. Zobaczyłam świat, który ma dwa oblicza. Tam gdzie nie dotarł i nie osiadł człowiek dominowało zniewalające piękno dzikiej przyrody. Niby nieprzystępnej a jednak potrafiącej wykarmić wędrowca mięsem świstaka czy potężnej ryby i ogrzać ciepłem ogniska rozpalonego na skraju tajgi.
W pobliżu ludzkich osad krajobraz zmieniał się radykalnie. Przypominał krajobraz po bitwie. Zorane pola, pozostałości po jakiejś działalności gospodarczej, na horyzoncie kominy i chmury dymu. Nocleg wypadał już nie przy ognisku, tylko, na przykład, pod mostem drogowym. No, chyba, że na nocleg zaprosili tubylcy. To kolejna mocna strona wyprawy i filmu. Uczestnicy nie izolują się od mieszkańców mijanych miejscowości. Pomimo trudności językowych zdobywają sympatię, pomoc i, co najważniejsze, środki lokomocji, które pozwalają kontynuować podróż.
Oko kamery przybliża twarze skośnookich ludzi, rzuca światło na ich domostwa czy sposób przygotowania ogromnych naleśników. Kadrowanie od ogółu do szczegółu daje widzowi poczucie uczestnictwa w wyprawie, obecności w tych odległych rejonach świata.
Zbliżenie na brudne palce, wydłubujące kawałki mięsa z upieczonego na ognisku stworzenia (nie do rozpoznania, jakiego), podkreśla najistotniejszą potrzebę człowieka – konieczność zaspokojenia głodu. Chociaż, jak to pokazano w jednej scenie, ponad mięso ważniejszy może być alkohol, który dostarczany jest statkiem do odległych wiosek…
Film kończy się bez mocnego akcentu. Komentator informuje, że uczestnicy zrezygnowali z ponownej wizyty u Witolda Glińskiego. Bohaterowie filmowego dokumentu zajęli jednoznaczne stanowisko, dając wiarę opowieściom starszego pana. Nie mniej dedykują ten film wszystkim, którym udało się uciec z łagru i tym, którzy zostali na zawsze w sowieckiej ziemi.
Czy można porównać obie wyprawy, zrealizowane niby podobną trasą, ale w jakże odmiennych okolicznościach? Tamtą, z roku 1941, która trwała 11 miesięcy i tę współczesną, zrealizowaną w 6 miesięcy, w roku 2010? Zapewne nie, ale był w filmie taki moment, w którym nie zorientowałam się czy słowa lektora pochodzą z książki „The Long Walk”, czy jest to narracja komentująca pewien etap filmowanej wyprawy.
Doświadczenie zmęczenia, pragnienia, głodu i pustych po horyzont krajobrazów mogło być tym wspólnym ogniwem łączącym odległe o 70 lat zmagania z przyrodą i własną słabością.
Wysmakowane fotografie ludzi, przyrody, zjawisk atmosferycznych budują klimat niezwykłej przygody, jaka była udziałem trójki dzielnych Polaków. Dla tych dokumentalnych, ale i poetyckich obrazów z dalekiej Syberii, Mongolii i Chin warto zapamiętać tytuł „Długi marsz 70 lat później” i przy najbliższej, nadarzającej się okazji obejrzeć ten film.
Wrocław, 26 listopada 2011r.
Zainteresowanych tropami, które na temat domniemanej mistyfikacji podjęli dziennikarze,
odsyłam do artykułów opublikowanych w internecie, m.in.:
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,42699,3100383.html
http://polishexpress.polacy.co.uk/art,dlugi_marsz_glinskiego_do_prawdy,4332.html
http://elondyn.co.uk/newsy,wpis,4254
Kino Lwów jeszcze funkcjonuje? Myślałam, że już zniknęło z mapy Wrocławia…
Ech, Regino, smutkiem powiało w tym zimnym, zaniedbanym kinie. Z dawnych kin chyba Lalka najlepiej obroniła się przed multikinami, ma fajny repertuar i ciekawe festiwale. Nawet te barwne, landrynkowe wnętrze da się zaakceptować.